sobota, 12 października 2013

o szkolnictwie słów kilka

Niesiona falą dzisiejszych rozmów ze znajomymi postanowiłam zasiąść do cudu techniki jakim jest netbook i naskrobać co następuje. Obowiązek szkolny, czy ogólnie pojęta kwestia szkolnictwa chwilowo mnie nie dotyczy - mnie dlatego, że obecnie nie robię żadnych studiów, podyplomówek czy doktoratów, a uczęszczanie na angielski się nie liczy. Nie dotyczy także Julki - bo do szkoły jeszcze nie chodzi, ale za trzy lata pewnie zacznie, a jeżeli traktować wychowanie przedszkolne jako obowiązek szkolny - to ... no właśnie, teraz dzieci w przedszkolu nie uczą się literek, cyferek - a jeżeli nabyły taką wiedzę w przedszkolu to podobno nie do końca legalnie. Czemu podobno - bo muszę Wam się przyznać nie sprawdziłam w google, nie zadzwoniłam do Kuratorium ani Ministerstwa - wiem to z rozmów z przedszkolankami. 

I widzicie nie o tym miało być - mam ostatnio problem z wątkami - powinnam w kalendarzu zapisywać to co mnie nurtuje, a chciałabym się podzielić tym na blogu - bo tak bezsensu gadam (pisze) o niczym.

Chodziło mi o obowiązek szkolny - pomijam czy POLSKA SZKOŁA jest gotowa na SZEŚCIOLATKI - nie będzie wkładania kija w mrowisko - ale o to, czy ta właśnie szkoła jest w ogóle gotowa na to aby dzieci do niej chodziło. Nie chodzi mi o obdrapane mury, brzydkie, śmierdzące korytarze, obrzydliwe i niezgodne z żadnymi standardami higieny łazienki czy nawet nie o to, że nauczycielowi się nie chce, że ma guzki śpiewacze i co On ten nauczyciel jeszcze tam, co Go kwalifikuje na pełnopłatny roczny urlop na podreperowanie zdrowia (oj coś czuje, że kij w mrowisko jednak wsadziłam).

Chodzi mi o to, jak szkoła jest przygotowana na przyjęcie dzieci - kiedy ja chodziłam do szkoły (lata świetlne temu) rodzice kupili mi nowiusieńki, plecach, kredki, piórnik i inne duperele oraz komplet podręczników. dzisiaj rodzice robią to samo, ale okazuje się, że w klasie pierwszej jest książka do angielskiego - której nie można zdobyć na rynku, a nauczyciel wymaga i co? I moi drodzy - rodzice biorą to książkę (jedna w klasie się znalazła) i kserują - kserują 27 egzemplarzy, potem to bindują i dają temu biednemu pierwszoklasiście do plecaka. 

Jak ja chodziłam do szkoły - nie było szafek - takie rzeczy tylko w TV można było zobaczyć - teraz są, ale uwaga takie, że duża książka się nie mieści, a poza tym przysługują tylko dzieciom w klasach 1-3, a co dalej? Czy 10 latkowi szafka jest niepotrzebna - bo On się już fizjologicznie nie rozwija, nie jest podatny na zwyrodnienie kręgosłupa, czy powiem więcej na ciężki plecak. 
Wspomniany 10 latek może mieć szafkę - za jedyne 20zł. Tak proszę Państwa takie rzeczy tylko w POLSKIEJ SZKOLE.

Nauczycielka, prosi rodziców o wspomożenie klasy w ryzę papieru lub najlepiej o zrobienie ksero pomocy naukowych do pisania literek, cyferek, czy robienia szlaczków. 
Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko temu aby aktywizować rodziców - w końcu jakby nie było, to o ich dzieciach mowa, ale czy szkoła na pewno jest przygotowana na dzieci?

Opisane sytuacje są autentyczne - dotyczy to dwóch państwowych szkół w Olsztynie, nie wiem czy to norma czy wyjątek potwierdzający regułę.

2 komentarze:

  1. z tą kserowaną książką do angielskiego to rzeczywiście jakaś paranoja :/

    OdpowiedzUsuń
  2. No ja mam teraz pierwszoklasistę, na szczęście siedmio, a nie sześciolatka. I rzeczywiście, rodzice muszą partycypować w kosztach co m-c. Też słyszałam, że w niektórych szkołach dzieci przynoszą ryzę papieru i do tego rodzice robią zrzutkę na toner do ksero.
    A Pani od angielskiego widocznie z innej książki, dostępnej na rynku, zajęć już nie poprowadzi. Ehh...

    OdpowiedzUsuń