W miniony weekend trafiło Nam się jak ślepej kurze ziarno - była piękna, słoneczna pogoda i to nie przez ułamek sekundy ale od rana do nocy. Nie byłabym sobą - Julka także nie byłaby sobą - gdyby tego nie wykorzystała. W planach był park i karmienie kaczek - ale zupełnie niespodziewanie zadzwoniła Aga - zapraszając Nas na dzień z grillem.
Mówiąc o grillu - nie wspominała o tym aby się uzbroić w broń białą na kleszcze i komary. O ile te drugie mnie totalnie olewają - nie wiem czy pamiętam dzień w którym jeden z nich postanowił mnie ukąsić - omijają mnie szerokim łukiem i DOBRZE mi z tym. To te pierwsze spędzają mi sen z powiek - i nie tyle drżę o własne zdrowie (choć nie chciałabym aby przypałętała się do mnie Bolerioza), ale o Julki. Zaraz widzę najgorsze, najbardziej czarne z możliwych scenariusze.
Zapakowani jedzeniem na grilla (był kuciaczek, był boczek, i karkówa, kiełbasa - były też cukinie, papryki, pieczarki i inne smakołyki, które zostały położone na ruszt, lub wpadły do sałatki) wzięłam wszystko co możliwe - ręcznik, strój kąpielowy dla Małej, wafelki i herbatniki, krem z filtrem dla Małej i masę rzeczy które się nie przydały - ale oczywiście o czym zapomniałam - O ŚRODKU ODSTRASZAJĄCYM KOMARY I KLESZCZE.
Na szczęście Aga - była bardziej przytomna i wzięła aż cztery - różne.
Karkówka na grillu, kiełbaska miło skwierczy, a my zamiast siedzieć i się relaksować, podziwiać zawody lekkoatletyczne naszych małych sportowców - co robiłyśmy - oglądałyśmy nasze dzieci (oczywiście w przerwach między konkurencjami) i strzepywałyśmy z nich wielkie, obrzydliwe kleszcze.
Że też zima, która trwała do połowy kwietnia nie wymroziła tego tatałajstwa. Nie wiem jak Wy, ale ja na hasło kleszcz zaczynam czuć na całym ciele małe pełzające nóżki - taka schiza.
Tak sobie myślę, że skoro mimo "opryskania" dzieci preparatami od kleszczy - te nadal po nich łaziły - to preparaty działają? A może te potwory uodporniły się na substancje zapachowe i inne, które znajdują się w wyżej wspomnianych preparatach.
Po powrocie do domu - obejrzałam Julkę z każdej strony - z dużą uwagą oglądałam miejsca pod pachami, w zgięciu łokci czy kolan oraz w pachwinach - przeszukałam głowę z burzą włosów (nie było to łatwe - bo Julka ma ich dużo, a poza tym są gęste) - procedurę powtórzyłam rano - na wszelki wypadek gdybym coś przegapiła - to chyba też mogę podciągnąć pod schizę.
A Wy jak radzicie sobie z tematem?
Lepiej trochę popanikować niż zaniedbać...
OdpowiedzUsuńJa też nie lubię słowa kleszcz... i Twoje zdjęcie wcale w tym nie pomogło
obrzydlistwo - prawda?
Usuńnienawidzę kleszczy :/
OdpowiedzUsuńmasakra... w takich sytuacjach lepiej dmuchać na zimno.
Małe, brzydkie i do tego takie niebezpieczne :/ diabeł tkwi w szczegółach
Kleszcz przed pasożytowaniem jest wielkości łebka od szpilki. http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/8/86/Tick_male_size_comparison_%28aka%29.jpg/220px-Tick_male_size_comparison_%28aka%29.jpg
OdpowiedzUsuńTakie nagromadzenie "kleszczy" w jednym miejscu jest możliwe po warunkiem, że jest to Strzyżak sarni pasożytujący na sarnach, jeleniach i łosiach. Jeżeli ktoś nie potrafi odróżnić pajęczaka od muchówki, to faktycznie strzyżak może być dla niego groźny.
brrr ja kiedys mialam malutenkiego kleszcza na zgięciu kolana i nie wiedząc ze to kleszcz myslałam ze to strupek i go... zdrapałam. Kleszcz sie nie wczepil na tyle zeby cos z niego zostało jeszcze w mojej skorze. O dzieci się boję, jak bedziemy jechac gdzies na wakazcje czy wycieczke na wies to krem zakupie bo zeszłoroczny stracił ważnosc.
OdpowiedzUsuńDroga Blogerko,
OdpowiedzUsuńzwracam się do Ciebie z ogromną prośbą - pisz częściej. Jesteś światełkiem radości w mym smutnym świecie :)